niedziela, 29 grudnia 2013

„Elementary”, czyli Sherlock made in USA – miało być pięknie a wyszło jak wyszło…

Tytuł: Elementary
Stacja: CBS
Kraj produkcji: USA
Czas odcinka: 43 minuty
Sezony: dwa, każdy po 24 odcinki
Obsada: Jonny Lee Miller, Lucy Liu, Aidan Quinn, Jon Michael Hill


Ostatnio oglądam coraz mniej procedurali, czyli seriali skonstruowanych w taki sposób, aby nawet po przegapieniu paru odcinków, łatwo się je oglądało. Każdy odcinek to inna sprawa/zdarzenia, a wątek główny pozostaje w dalekim tle. W takim formacie przodują stacje ogólnodostępne (FOX, CBS), dla których najważniejsze są wpływy z reklam i nie mogą sobie pozwolić na powolne budowanie postaci bohaterów lub spójną historię z odcinka na odcinek. Ale powoli pojawia się światełko nadziei (przykładowo sukces Person of Interest) – nic dziwnego, konkurencja ze strony stacji kablowych nie śpi. I tworzy rewelacyjne produkcje, cieszące się coraz większą popularnością. Coraz częściej zauważane są również produkcje ze Skandynawii oraz Wielkiej Brytanii. Przykładem tytułu, który odniósł ogromny sukces jest bez wątpienia Sherlock stacji BBC. 



Sherlock jak na razie posiada dwa sezony, każdy składa się z trzech odcinków prezentujących różne sprawy. Strzałem w dziesiątkę okazało się przeniesienie przygód detektywa do współczesnego Londynu oraz osadzenie w głównej roli Benedicta Cumberbatcha. Trzeci sezon będzie miał swoją premierę 1 stycznia, a jeśli z niecierpliwością oczekujecie wyjaśnienia finału poprzedniego sezonu, BBC przygotowało małą niespodziankę. Miniodcinek zapowiadający trzeci sezon można zobaczyć tutaj:

Jak to zwykle bywa, jeśli coś sprawdzi się gdzieś indziej, Amerykanie próbują zrobić własną wersję o tytule - Elementary. Tak było również w przypadku Sherlocka. Bohater to nadal Brytyjczyk Sherlock Holmes (Jonny Lee Miller), jednak z powodu spraw osobistych i uzależnienia wyjeżdża do Nowego Jorku. Ojciec detektywa (którego nigdy nie widzimy na ekranie i na razie pozostaje tajemnicą) zapewnia mu pomoc w postaci opieki byłej chirurg – Joan Watson (Lucy Liu). Tak, jedną ze zmian w stosunku do pierwowzorów (książkowego i serialowego) jest zmiana płci Watsona. Początkowo wywoływało to spore kontrowersje, ale rzeczywiście Lucy Liu jako partner Holmesa sprawdza się dobrze, a po tylu odcinkach nadal pozostają tajemnice z przeszłości bohaterki do rozwiązania. 

Sherlock pomaga nowojorskiej policji jako konsultant, posługując się przy tym swoją ogromną inteligencją i wiedzą. Niestety, w porównaniu do produkcji BBC, wszystko musi tutaj być do końca wyjaśnione – od tego, czym jest kodeks rycerski (jakby widz tego nie zrozumiał), po dokładny proces postępowania bohatera. Brakuje tej wiary w widza, która pojawia się w brytyjskim hicie. Na dodatek, nie ma tutaj aż tak błyskotliwych dialogów, a Sherlockowi brakuje tej tajemniczości. Tak jakby jego IQ mimo wszystko nie było wcale aż tak wyższe niż pozostałych.

Pojawiają się nawiązania do książek Arthura Conan Doyle’a jak zainteresowanie pszczelarstwem, granie na skrzypcach oraz sprawy inspirowane opowiadaniami o detektywie, ale wypada to o wiele słabiej niż w przypadku BBC. I tak można by było wymieniać w nieskończoność.

Produkcji brakuje motywu przewodniego – owszem, w kilku odcinkach pojawia się brat Sherlocka i widać, że ma jakieś plany wobec Sherlocka, jest również Moriarty, ale nadal brakuje czegoś, co łączyłoby odcinki w całość. Pod tym względem o wiele lepiej wypada Mentalist oraz Castle (które i tak przestałam oglądać, ponieważ zdążyło mnie już znudzić). A Elementary bardzo szybko zbliża się do momentu, gdy bez żalu odpuszczę sobie jego oglądanie i wezmę się za zaległości w brytyjskich produkcjach (Luther, Downtown Abbey) oraz klasykach (Oz, Rome, Six Feet Under). Czy polecam wam obejrzenie tej produkcji? Zdecydowanie sięgnijcie najpierw po brytyjskiego Sherlocka, ponieważ Elementary nawet w swoich najlepszych momentach nie dorównuje temu, co przygotowało BBC.




sobota, 28 grudnia 2013

Piórkowy odlot, czyli recenzja książki "Wurt" Jeffa Noona

Autor: Jeff Noon
Tytuł: Vurt
Tytuł oryginalny: Wurt
Wydawnictwo: MAG
Seria: Uczta Wyobraźni
Liczba stron: 360
Data wydania: 6/2013
Okładka: twarda

Są książki ponadczasowe, które nawet po upływie lat zaskakują pomysłowością oraz oryginalnością. Do takich z pewnością należy Wurt autorstwa brytyjskiego pisarza science fiction, Jeffa Noona. Tytuł ten ukazał się w serii Uczta Wyobraźni i jest wznowieniem powieści po dwudziestu latach od premiery. Powieść udanie łączy elementy cyberpunku i New Weird, oferując czytelnikowi intrygującą podróż w świat, w którym oniryczne wizje serwowane dzięki tak zwanym piórkom są codziennością. Nic dziwnego, że za pomysłowość i przemyślane prowadzenie wątków Noon otrzymał Arthur C. Clarke Award, czyli wyróżnienie dla najlepszej powieści science fiction wydanej w danym roku. W porównaniu do poprzedniego polskiego wydania, w środku znajdziemy trzy nowe opowiadania pisarza, uzupełniające świat przedstawiony w lekturze, ale nieingerujące w zdarzenia mające miejsce w powieści.

W alternatywnej wizji brytyjskiego miasta Manchester (rodzime miasto pisarza, często obecne w jego dziełach) trudno o optymizm. Mieszkańcy to mieszanka różnych kultur i ras, od czystych ludzi, poprzez robopsy, widmoludzi, aż po szalone, wielogatunkowe mieszanki. Wielu z nich żyje z zasiłków, w miejscach tak przerażających, że nikt prowadzący normalne, spokojnie życie nie chciałby tam się pojawić. Całe miasto oszalało na punkcie silnie uzależniającego narkotyku – piórek. Są to specjalnie przygotowane sny, niezwykle realistyczne, ale i niebezpieczne. Aby zadziałały, należy włożyć je do ust i chwilę odczekać. Niebieskie piórka są legalne i pozwalają doświadczyć bezpiecznych pragnień i marzeń. Różowe to Pornowurty, a czarne można zdobyć tylko na czarnym rynku, ponieważ znajdują się poza prawem, oferując szeroką gamę emocji, nie tylko tych dobrych. Każde z nich jest jednorazowe, dzięki czemu ich twórcy mogą na tym sporo zarobić. Jest jednak jeszcze jedna kategoria – Żółć. Jest to kolor śmierci, a osoba decydująca się na jego zażycie ogromnie ryzykuje, ponieważ nie ma w nim opcji odskoku i natychmiastowego przebudzenia. Śmierć tam oznacza śmierć w świecie rzeczywistym. Nowe technologie sprawiły, że wiele osób zagubionych w swoim życiu znajduje ukojenie w Wurcie. W wielu przypadkach, gdy autor przedstawia tak oryginalny pomysł, czytelnikowi ciężko jest się odnaleźć w świecie, potrafi być zniechęcony lekturą. Jeff Noon powoli wprowadza nowe pojęcia, przeplatając rozdziały krótkimi tekstami instruktażowymi Kota Gracza. Dzięki temu czytelnik czuje satysfakcję z dalszego poznawania świata i jego kompleksowości.

Pierwszoosobowa narracja pozwala śledzić losy Skryby oraz jego towarzyszy. Nazywają się Skitrowcami, żyją z zasiłków, nie dbając zbytnio o przyszłość. Główny bohater z pewnością nie należy do najsympatyczniejszych z powodu swojej niepewności i braku charyzmy. Nie oznacza to jednak, że jest postacią nudną – wprost przeciwnie. W miarę postępu fabuły jego postać zmienia się, a dzięki świetnemu warsztatowi pisarskiemu Brytyjczyka ani na chwilę nie czujemy znudzenia. Opowieść o poszukiwaniach żółtego piórka, aby odnaleźć zagubioną w Żółci siostrę Desdemonę sprawia, że trudno oderwać się od lektury.

Sporym zaskoczeniem okazuje się to, z jaką swobodą autor przedstawia tematy kazirodztwa, nałogów oraz konsekwencji wprowadzenia do obiegu tak uzależniającej używki. Wurt napisany jest niezwykle przystępnym językiem, a dość prosta, liniowa fabuła oraz pierwszoosobowa narracja sprawiają, że całość czyta się niezwykle szybko i bez uczucia przytłoczenia wizją autora. O jakości wydań książek w Uczcie Wyobraźni napisano już bardzo wiele, dlatego warto jedynie nadmienić, że i tym razem mamy do czynienia z ciekawą, pasującą do treści okładką.

Po tylu latach od pierwszego wydania dzieło Jeffa Noona nadal zasługuje na uwagę czytelnika. Przygnębiająca wizja Manchesteru uzależnionego od halucynacji, w których można zapomnieć o świecie rzeczywistym, wciąga i nie pozwala oderwać się od lektury. A na dokładkę otrzymaliśmy trzy, niestety dość krótkie opowiadania, dzięki którym pozostaniemy w tym intrygującym świecie odrobinę dłużej.

Recenzja ukazała się wcześniej na portalu Gildia.pl


czwartek, 26 grudnia 2013

Recenzja filmu "Don Jon", czyli próba reżyserska Gordona-Levitta



Tytuł: Don Jon
Kraj produkcji: USA
Czas trwania: 90 minut
Data premiery: 15 listopada 2013 (Polska) 18 stycznia 2013 (świat)
Obsada: Joseph Gordon-Levitt, Scarlett Johansson, Julianne Moore
Reżyseria: Joseph Gordon-Levitt
Scenariusz: Joseph Gordon-Levitt

Joseph Gordon-Levitt należy do grona moich ulubionych aktorów, dlatego pomimo niezbyt zachęcającego zwiastunu, z ciekawością czekałam na premierę Don Jona. Produkcja zapowiadała się o tyle ciekawie, że Gordon-Levitt występuje tu nie tylko w głównej roli, ale przygotował również scenariusz i zajął się reżyserią. Jak wypadł efekt finalny? Co najmniej dziwnie.

Don Jon to młody mężczyzna uzależniony od pornografii. Najważniejszym elementem jego życia jest seks, a coraz to nowe dziewczyny spotykane w klubach nie są dla niego wystarczające. Kolejne filmy dostarczają mu coś, czego na próżno poszukuje w kobietach. Do momentu, aż na jednej z imprez spotyka „prawdziwą dziesiątkę” - Scarlett Johansson. Po raz pierwszy rozpoczyna związek, który trwa dłużej niż jedną noc. Doświadczony reżyser z pewnością byłby w stanie wykorzystać potencjał, jaki niesie taka historia oraz obsada. Niestety Gordonowi-Levittowi brakuje odwagi i obeznania z samym tworzeniem filmu. I widać to w sposobie przedstawienia historii.

Moja opinia na temat filmu pozostałaby zdecydowanie negatywna, jednak w dalszej części pojawia się Julianne Moore w roli samotnej kobiety uczęszczającej na te same zajęcia co tytułowy bohater. Relacje wiążące Don Jona ze starszą od niego kobietą są interesujące i nareszcie nie mamy do czynienia z wrażeniem, że obcujemy z filmem o nastolatkach, przeznaczonym dla nastolatków. Rozmowa tytułowego maczo z postacią Johansson o egoizmie należy do najciekawszych momentów produkcji.

Don Jon to tytuł po prostu poprawny, z niewykorzystanym potencjałem. Bohater nie należy do najinteligentniejszych, pracuje jako barman, ale chce coś zmienić w swoim życiu. Niestety nie jest to zbyt łatwe. W filmie możemy zauważyć próby puszczania oka do widza i przejaskrawienia stereotypu maczo. Trudno zaklasyfikować to jako komedię, ale trudno też to nazwać dramatem. Właściwie poza irytacją z powodu montażu niektórych scen jak i przyjemnością z oglądania ulubionego aktora lub aktorki (chociaż ja za Johansson zdecydowanie nie przepadam) nie odczujemy żadnych innych wrażeń podczas seansu. Ani nie zapamiętamy go na dłużej. Co jednak jest sporą wadą…

W filmie pojawiają się liczne sceny z filmów pornograficznych i nie byłoby z tym żadnego problemu, gdyby były dobrze wpasowane w całość. A wielokrotnie odnosiłam wrażenie, że są aż zbyt mocno oderwane od filmu. Na etapie tworzenia scenariusza wyglądało to zapewne bardzo dobrze, ale w momencie gdy oglądam rozmowę bohaterów w restauracji, nagłe głośne dźwięki i sceny seksu irytują i wybijają z oglądania filmu.

Zamiast potencjalnie dobrej satyry otrzymujemy produkcję, która próbuje udawać inteligentną, ale grzęźnie w słabym scenariuszu oraz braku doświadczenia Gordona-Levitta w reżyserii. Trudno nawet stwierdzić, co mogłoby uratować ten tytuł. Najprawdopodobniej musiałaby to być korekta scenariusza oraz wybór na reżysera kogoś, kto ma na swoim koncie więcej produkcji i odpowiednią wiedzę w zakresie ich przygotowania. Całe szczęście, im bliżej końca, tym ciekawiej. Czy jednak warto poświęcić swój czas tej produkcji? Jeśli lubicie Gordona-Levitta albo Johansson a brakuje wam filmów do obejrzenia, to możecie spróbować. Nie nastawiajcie się jednak na coś, co podbije wasze serca i będziecie do tego powracać.

środa, 25 grudnia 2013

Recenzja filmu "Kongres", czy to udany hołd dla twórczości Lema?

Tytuł: Kongres
Tytuł oryginalny: The Congress
Data premiery: 16 maja 2013 (świat), 13 września 2013 (Polska)
Kraj produkcji: Belgia, Francja, Luksemburg, Polska, Izrael, Niemcy
Czas trwania: 122 minuty
Obsada: Robin Wright, Jon Hamm, Danny Huston, Harvey Keitel, Kodi Smit-McPhee
Reżyser: Ari Folman
Scenariusz: Ari Folman, na podstawie powieści "Kongres futurologiczny" Stanisława Lema

Twórczość Lema nie należy do najłatwiejszych do zekranizowania. Wiele prób przeniesienia jego dzieł zakończyło się porażką, a ich realizatorzy nie potrafili oddać klimatu i przesłania zawartego w tekście źródłowym. Ostatnio wyzwanie podjął izraelski reżyser i scenarzysta Ari Folman, znany z niezwykle ciekawego pod względem artystycznym Walca z Baszirem. Na warsztat wybrał opowiadanie Kongres futurologiczny, będące częścią cyklu Dzienniki Gwiezdne, jednak, jak sam przyznaje w wywiadach, starał się zachować cechy charakterystyczne tekstu, dostosowując go jednocześnie do czasów współczesnych. Zabieg niezwykle ryzykowny, lecz w tym przypadku dość udany.

Książkowy niestrudzony badacz i podróżnik Ijon Tichy zostaje w ekranizacji zastąpiony przez Robin Wright graną przez… Robin Wright. Ta amerykańska aktorka zabłysnęła rolą Jenny Curran w Forrescie Gumpie, jednak pomimo dużego talentu nigdy nie przebiła się do ścisłej czołówki Hollywood. Mając świadomość jej twórczości, tym dziwniej ogląda się jej brawurową rolę w Kongresie, ponieważ znana z opowiadania alegoria komunizmu została zastąpiona opowieścią o kryzysie tożsamości. A cóż innego nadaje się do tego lepiej niż świat Fabryki Snów – aktorzy wiecznie martwiący się o kolejne role, łykający antydepresanty i próbujący stworzyć wokół siebie iluzję sukcesu, mając nadzieję na to, że nikt nie dostrzeże ich problemów oraz ludzkich wad. Kult doskonałości nigdzie indziej nie przejawia się z taką siłą, a postępujący rozwój technologii sprawia, że już niedługo będzie można ulepszyć wszystko, cokolwiek sobie wymarzymy. Przed takim wyborem staje wspomniana wcześniej Robin Wright. Sława uzyskana w latach młodości nie przynosi jej kolejnych nagród i udanych ról, bohaterka odrzuca kolejne oferty, miota się pomiędzy kontraktami, bojąc się stawić czoła oczekiwaniom. Zamiast tego poświęca swój czas na samotne wychowywanie dwójki dzieci, szczególną troską otaczając swojego nieuleczalnie chorego syna. Wszystko zmienia się w chwili, gdy otrzymuje ostateczną ofertę od studia Miramount.
Szef wytwórni proponuje bohaterce pełne zeskanowanie jej ciała oraz mimiki twarzy, co pozwoli na przenoszenie jej modelu do dowolnego filmu. W zależności od produkcji można będzie ją odmłodzić lub podstarzeć, a model jej postaci będzie praktycznie nie do odróżnienia od prawdziwej Robin. Istnieje jednak pewne ograniczenie – Wright nigdy więcej nie zagra już w żadnym filmie, nie wystąpi na scenie. Przestanie być aktorką i stanie się zwykłym człowiekiem, oddając swój wygląd studiu. Od pierwszych scen widz ma świadomość, że obcuje z filmem trudnym w odbiorze, niedającym łatwych odpowiedzi. Scenariusz obfituje w długie rozmowy pomiędzy bohaterami umożliwiające lepsze poznanie bohaterów i dające wrażenie kameralności historii bohaterki. Jedną z najlepszych z nich jest konwersacja pomiędzy Wright i jej wieloletnim przyjacielem oraz agentem, gdy przechodzi ona wspomniane skanowanie.
Kongres zaczyna być wierny oryginałowi dopiero od momentu, gdy wkraczamy w świat animacji. Dwadzieścia lat po zeskanowaniu, wizerunek Robin odnosi ogromne sukcesy, a każda kolejna produkcja przysparza jej coraz większe rzesze fanów. Sama bohaterka usunęła się w cień i zajęła spokojnym życiem, jednak w wyniku kończącego się kontraktu, przyjeżdża na tytułowy kongres. Wjazd na teren Miramountu wiąże się z przyjęciem pewnego gazu halucynogennego sprawiającego, że całe otoczenie zamienia się w animację. Na tytułowym spotkaniu dochodzi do niespodziewanego ataku, a Robin budzi się po dłuższym okresie czasu w jeszcze bardziej surrealistycznej rzeczywistości niż na kongresie.
Świat animacji inspirowany jest twórczością rysowników z lat 20-tych oraz 30-tych, mających na swoim koncie takie postacie jak Popeye oraz Betty Boop. Większość budżetu produkcji została wydana na niezwykle pracochłonne prace nad tą częścią tytułu, składającą się na środkowy jego fragment. Dość powiedzieć, że nad 55-minutową animacją pracowało dwustu ludzi z kilku krajów (w tym i Polski). Cały ten wysiłek doskonale widać na ekranie – rysunki są szczegółowe, a rozpiętość barw budzi podziw, chociaż po pewnym czasie możemy poczuć przytłoczenie oraz znużenie. Początkowy zachwyt zaczyna znikać z każdą kolejną minutą, a pomimo ciągle postępującej fabuły, oczekujemy powrotu do ujęć prawdziwych aktorów. Ciężki temat, jaskrawe barwy i zbyt wiele powolnych scen sprawiają, że chcielibyśmy chociaż troszeczkę przyśpieszyć to, co widzimy na ekranie.
Jako całość produkcja Folmana bardzo dobrze się broni, a reżyser umiejętnie wplata w świat Hollywood postacie komediowe. Miłośnicy kina z radością odnajdą tutaj nawiązania do klasyków oraz karykaturalne przedstawienie wielu znanych twórców. Obsada idealnie odnajduje się w powierzonych im rolach. Oglądając Robin Wright niejednokrotnie zastanowimy się, jak dużo widzimy tutaj postaci filmowej, a ile samej aktorki. Kongres to w wielu momentach bardzo intymna podróż w emocje i rozterki bohaterki borykającej się z kryzysem własnej tożsamości. Zamiast licznych efektów specjalnych, odgłosów wybuchów i poruszonej kamery zastosowano spokojne kadry (nad którymi czuwał Polak Michał Englert), liczne ujęcia twarzy postaci oraz umiejętne wyciszanie wszelkich odgłosów otoczenia. Pod względem technologicznym i montażowym mamy do czynienia z niezwykle udaną produkcją.
Wśród takich filmów science fiction jak ElizjumRiddick oraz Star Trek izraelski reżyser tworzy dzieło niezwykle spokojne, stawiające na pierwszym miejscu bohaterkę i jej uczucia, a nie efektowne sceny walk. Wizja przyszłości Folmana niewiele różni się od lemowskiej. Chemiczne środki odurzające przynoszą ich użytkownikom szczęście, jednak zawsze pozostaje pytanie – czy chcemy żyć w iluzji czy też lepiej odważyć się na konfrontację ze światem i przede wszystkim – sobą samym. Śledzenie życiowych wyborów Robin Wright skłania do refleksji nad naszym społeczeństwem oraz wizją przyszłości, która wcale nie wydaje się być tak nieprawdopodobna…
Recenzja ukazała się wcześniej na portalu Gildia.pl


wtorek, 24 grudnia 2013

Podsumowanie filmowe 2013 roku

Nowy Rok coraz bliżej, dlatego i u mnie nie mogło zabraknąć podsumowań 2013 roku. Niedługo pojawią się również teksty o grach komputerowych i serialach. Nie są to jednak zestawienia produkcji, które koniecznie miały premierę w 2013 roku, a gier, seriali oraz filmów, które widziałam w 2013 roku. Chociaż będę starała wybierać się tytuły właśnie z tego roku.

To było ciekawe 12 miesięcy – zdarzało się, że miałam mnóstwo wolnego czasu i nadrabiałam zaległości (głównie serialowe), ale od października nie miałam czasu na oglądanie zbyt wielu produkcji. Dlatego na liście brakuje filmów, które na pewno by mi się spodobały – Grawitacji, Wyścigu oraz Polowania. Zapraszam do lektury i podzielenia się swoją opinią!


  1. Forrest Gump (1994)
  2. Artysta (2011)
  3. Wróg numer jeden
  4. Dr Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę (1964)
  5. Misiaczek (2011)
  6. Czas na miłość
  7. Wielki Gatsby
  8. Niepamięć
  9. Man of Steel
  10. Wolverine

Jak widać, na pierwszym miejscu znajduje się absolutny klasyk. Tak, w całości widziałam go po raz pierwszy. Wcześniej miałam okazję obejrzeć fragmenty w TV, ale dopiero w tym roku usiadłam nad filmem i nareszcie doceniłam Toma Hanksa. Nigdy nie należał do moich ulubionych aktorów, ale w Gumpie pokazał, że grać potrafi i to na najwyższym poziomie. Sam film smutny ale i inspirujący.

Na drugim miejscu znajduje się Artysta. Długo zbierałam się do objerzenia tej produkcji i żałuję, że nie zrobiłam tego wcześniej. Rewelacyjne aktorstwo dwójki głównych bohaterów oraz muzyka. Wróg numer jeden nie jest kinem, które zadowoli każdego. Porusza poważną, niezwykle aktualną tematykę, wymagając od widza nieustannej uwagi. W zamian oferuje możliwość poznania pracy Centralnej Agencji Wywiadowczej od strony, którą rzadko kiedy mamy okazję zobaczyć w filmach – żmudnego analizowania powiązań oraz poświęcenia swojego życia dla sprawy, często graniczącego wręcz z obsesją. Chociażby dla tego i rewelacyjnej Chastain warto poświęcić tej produkcji czas.

Dr Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę to przewrotna czarna komedia, która gdyby miała premierę w dzisiejszych czasach, mogłaby spowodować liczne dyskusje. Czarno-biały film, który nic nie stracił ze swojej absurdalności i aktualności. Śmieszny, ale momentami i przerażający. Zwłaszcza, jak ostatnio pojawiła się informacja, że kody do odpalenia rakiet składały się z samych zer…



Misiaczek to najbardziej kameralna z produkcji w zestawieniu. Duński tytuł, który powstał na podstawie krótkometrażowej produkcji. Pokazuje on życie niezwykle nieśmiałego kulturysty. Łączy go toksyczna relacja z matką, od której nadal się nie wyprowadził. Za przykładem znajomego postanawia pojechać do Tajlandii, aby tam znaleźć żonę. Miły, smutny film idealny do oglądania w zaciszu domu.

Czas na miłość to moim zdaniem najlepsza komedia tego roku. Richard Curtis zrealizował produkcję niezwykle uroczą, a przy tym niewymuszenie śmieszną przez co na filmie będą się doskonale bawić zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Wielkiego Gatsby’ego oglądałam w kinie i okazała się to być trafna decyzja. Rozmach przyjęć, muzyka i rewelacyjne efekty specjalne – pod względem oprawy jest to wg mnie najlepsza produkcja tego roku. Na dodatek, zawiera w sobie mój ulubiony motyw kariery, wspinania się na szczyt i niezbyt optymistycznego widoku, gdy jest się już ponad wszystkimi. Bardzo polecam, a w wolnym czasie na pewno nadrobię książkowy oryginał.


Niepamięć to idealna produkcja do oglądania na wielkim telewizorze, w doskonałej jakości. Scenariusz filmu został skonstruowany tak, aby zaoferować jak najwięcej olśniewających wizualnie scenerii, a design statków, domu bohaterów robi wrażenie. I Tom Cruise mimo poglądów, które sprawiają, że go wręcz nie znoszę, wypada jak zwykle nieźle. Nie można mu odmówić zdolności aktorskich.

Z superbohaterów zawsze miałam słabość do Supermana. Wynika to po części z tego, że Tajemnice Smallville są jednym z pierwszych seriali, które oglądałam odcinek po odcinku. Dlatego na Man of Steel czekałam z zaciekawieniem i obawą o to, jakie osoby dobrano do odtwarzania głównych ról. I wiecie co? To według mnie najlepsza produkcja Marvel/DC tego roku. Wybór Henry’ego Cavilla na Supermana okazał się być strzałem w dziesiątkę – aktor dobrze przedstawia rozterki targające tą postacią i posiada klasyczny typ urody, idealnie pasujący do postaci. Film zaczyna się od scen na Kryptonie i ukazuje okres od narodzin Kal-Ela do ostatnich dni planety. Całość została świetnie zrealizowana, wizja planety Kryptończyków prezentuje się tak ciekawie, że można by było  nakręcić zupełnie inny film o tej planecie. A potem również jest bardzo dobrze. Nie brakuje ogromnej ilości scen walki, Superman nie boi się latać, a zniszczenia okolicy rosną w tempie lawinowym. Jedyne czego mi brakuje, to ukazanie samego rozwoju psychiki bohatera. Z zaciekawieniem czekam na kontynuację, chociaż tak szybkie dodanie postaci Batmana wydaje mi się dość dziwne, skoro nadal mamy mnóstwo miejsca na rozwój samego Clarka.

Ostatnie miejsce zajmuje Wolverine. Nie widziałam jeszcze wersji rozszerzonej, ale z pewnością niedługo to nadrobię. Hugh Jackman idealnie pasuje do roli Rosomaka i nie wyobrażam sobie kogoś innego wcielającego się w tą postać. Akcja została osadzona w Japonii i to również wprowadza pewną dozę świeżości.

Jak widać, w zestawieniu brakuje wiele produkcji, ale znając życie, nadrobię je w przyszłym roku, a część z nich staram się nadgonić w okresie świąteczno-sylwestrowym.


W tym roku zawiodłam się na trzech superprodukcjach. Największe oczekiwania miałam wobec Iron Mana 3, a rewelacyjny zwiastun jeszcze bardziej wyśrubował moje oczekiwania. Niestety, Marvel konsekwentnie tworzy filmy, w których kładzie nacisk na zabawę, efekty, dopasowanie do jak najszerszego grona odbiorców, kompletnie zapominając o rozwoju bohaterów i błędach scenariuszowych. Zamiast problemów alkoholowych, mamy ataki paniki Starka, do tego Gwyneth Paltrow nosi ognioodporną bieliznę i ogień nie pali jej włosów.

Również niedawno widziany Thor: Mroczny świat okazał się zawodem, ale tutaj bardzo przysłużyło się to, że poszłam na wersję z dubbingiem. Niestety wybieranie seansu już w kinie, bez sprawdzenia wersji językowej to błąd (a tak się cieszyłam, że to nie 3D). Polskie głowy same w sobie nie są jeszcze tak złe, ale gdy z dialogów zostaje utracony sens, a Loki mówi „zatkało kakao” wiedz, że coś jest nie tak. Na dodatek część scen wyglądała na żywcem wyjęte z Władcy Pierścieni i Star Wars. Oglądało się to co najmniej dziwnie i już dawno nie miałam takiej sytuacji, że chciałam wyjść z kina z powodu nudy.

Ostatnie miejsce zajmuje Pacific Rim. Wiele osób bardzo czekało na ten film, pojawiały się zarówno pozytywne, jak i negatywne recenzje a wynik kasowy mógłby być jednak lepszy. Ja obejrzałam tą produkcję już w domu i utwierdziłam się w przekonaniu, że wielki roboty to nie jest coś, co leży w mojej strefie zainteresowań. Podobnie jak olbrzymie błędy scenariuszowe. Z resztą, sami zobaczcie w poniższym filmiku:


Koniecznie chcę nadrobić z tego roku:
Grawitacja
Polowanie
Blue Jasmine
Wyścig
World War Z
Elizjum
W imię…

Lista filmów, które chcę nadrobić jest bardzo długa, a to tylko pierwsze tytuły, które przyszły mi na myśl. Wystarczy wspomnieć, że na Filmwebie mam w sekcji „chcę zobaczyć” prawie 1500 produkcji (a wcześniej było to 2500, ale dokonałam czystki).

piątek, 6 grudnia 2013

Nie taka straszna książka jak jej okładka, czyli recenzja książki "Yggdrasil. Struny czasu".


Tytuł: Yggdrasil. Struny czasu
Autor: Radosław Lewandowski
Wydawnictwo: Novae Res
Liczba stron: 308
Polskie wydanie: 5/2013
Oprawa: miękka


W natłoku nieustannych premier i zaległości czytelniczych, łatwo przeoczyć powieści, których nie wspierają akcje marketingowe, duże wydawnictwo lub co szczególnie rzuca się w oczy w tym wypadku – szata graficzna. Yggdrasil. Struny czasu od początku ma utrudnione zadanie w przekonaniu do siebie czytelnika. Jednak to co zawsze było najważniejsze przy książkach, czyli historia i sposób jej opowiedzenia, stoją na wysokim poziomie. Radosław Lewandowski stworzył dzieło trudne do zaklasyfikowania gatunkowego, mające w sobie elementy cechujące science fiction,fantasy, jak i powieść historyczną. I pomimo małego doświadczenia wyszedł z tego obronną ręką.

Początek Yggdrasila może budzić pewne obawy wobec tego, o czym właściwie jest ta książka i czy aby na pewno nie mamy do czynienia z hard science fiction. Przenosimy się bowiem w XXX wiek, gdzie ludzkość dzięki ogromnemu postępowi technologicznemu podbija kosmos, jednak w wyniku zaniku pewnych partii mięśni powszechne stało się korzystanie ze specjalnych cyborgów przekazujących dane ze spotkań biznesowych do umysłów ich właścicieli. Powieść rozpoczyna się konferencją dotyczącą projektu badawczego jednej z dużych korporacji, przedstawiającą niebezpieczne eksperymenty związane z przeszłością. Trzeba przyznać, że wizja przyszłości zaprezentowana przez Lewandowskiego sprawia wrażenie bardzo prawdopodobnej i pomimo natłoku nowych terminów (CDS-y, skeny) czyta się to z zainteresowaniem. Jednak wiele bardziej interesująco wypadają kolejne rozdziały, gdy autor serwuje nam powrót do odległej przeszłości.

Cofamy się do 994 roku, bliżej niesprecyzowanego regionu krainy Polan. Piastowie dopiero od niedawna scalają tereny w jedno królestwo. Podczas zawieruchy śnieżnej do jednej z wiosek przybywa grupa wikingów. Zostają przywitani przez mieszkańców z odpowiednią gościnnością, jednak dość szybko okazuje się, że nie są jedynymi wojownikami w okolicy. Podczas starcia dochodzi do tajemniczego zdarzenia, w którym postacie przenoszą się w przeszłość. Okres paleolitu został przedstawiony w niezwykle ciekawy sposób, a autor rysuje wizję świata w sposób niezwykle ciekawy oraz wiarygodny. Z tego powodu tym trudniej oderwać się od lektury.

Niestety zdecydowanie gorzej wypadają sami bohaterowie. Nie licząc wikinga Elryka, większość osób raczej nie pozostanie na długo w naszej pamięci. Nie oznacza to jednak, że książkę czyta się źle. Wprost przeciwnie. Autor pomimo braku warsztatowego posiada bardzo dobry styl, potrafiąc w spójny sposób przedstawić zdarzenia, jednak nie do końca radząc sobie z wykorzystaniem stylizacji. Próba napisania dialogów w języku staropolskim wypada dość kiepsko i większość osób bez problemu dostrzeże to, że pisarz nie do końca wiedział jak w wielu sytuacjach stworzyć odpowiednie dialogi. Nie przeszkadza to jednak w pozytywnym odbiorze lektury.

Dawno po zakończeniu czytania książki nie chciałam od razu sięgnąć po drugi tom. Niestety póki co będziemy musieli poczekać zanim dowiemy się, jakie były dalsze losy bohaterów. Powieść można polecić każdemu, kto lubi dobrze napisaną fantastykę z wiarygodnie przedstawionym światem. Radosław Lewandowski doskonale poradził sobie z wykreowaniem świata w czasach Paleolitu oraz przedstawieniem jego mieszkańców, przez co Yggdrasil należy do najciekawszych tegorocznych debiutów w kategorii fantastyki. Zarówno okładka, jak i mała popularność autora nie powinny was zniechęcić do sięgnięcia po tą lekturę.

P.S: Dawno mnie tu nie było - jest to powiązane z nową pracą, ale postaram się mimo wszystko publikować ten jeden, dwa wpisy na tydzień. A tymczasem zapraszam do polubienia mojego profilu na Facebooku, gdzie dzieje się mimo wszystko więcej ;)


Popularne posty